Polacy sami robią sobie lockdown: „Nie będę igrała z życiem, bo rząd nie ma pieniędzy, żeby zamknąć szkoły”

Polacy sami robią sobie lockdown: „Nie będę igrała z życiem, bo rząd nie ma pieniędzy, żeby zamknąć szkoły”

Wielu rodziców nie czeka na decyzje władz i już dziś nie posyła dzieci do szkoły
Wielu rodziców nie czeka na decyzje władz i już dziś nie posyła dzieci do szkołyŹródło:Newspix.pl
W szkole podstawowej w Wieniawie (woj. mazowieckie) wprowadzono lekcje zdalne po tym, jak COVID-19 wykryto u 30 pracowników placówki (nauczycieli i administracji). Trzydziestu! Szkoda, że nie wcześniej.

Sytuacja w przedszkolach i szkołach staje się coraz gorsza. To fakt. Zamykanie szkoły dopiero w chwili, gdy u 30 jej pracowników zdiagnozowano koronawirusa, uważam za absurd. Jednak chyba większym problemem dziś są chorujący rodzice. Mimo, że diagnozuje się u nich COVID-19, bywa, że w placówkach do których chodzą ich dzieci, nie są wprowadzane kwarantanny. Dlaczego? Bo przecież dziecko chorego rodzica nie jest automatycznie „testowane”, a co za tym idzie, Sanepid nie widzi potrzeby tymczasowego zamykania grupy. Co się dzięki temu dzieje? W sytuacji, kiedy dyrekcja placówki informuje mailowo o zachorowaniu jednego z rodziców i radzi innym obserwować ich dzieci, czy przypadkiem nie mają niepokojących objawów?

Irytacja i lęk narastają. Nic dziwnego, że coraz więcej osób decyduje się na wprowadzenie oddolnego lockdownu. Ci, którzy mają możliwość pracy z domu, już dziś, bez żadnych obostrzeń nakładanych przez rządzących czy służby sanitarne, podejmują decyzję o tym, że ich dzieci do szkoły, czy przedszkola chodzić nie będą.

Czytaj też:
COVID-19. Twoje dziecko może być chore i nie mieć o tym pojęcia

„Dzieci zostawiłam w domu. Pierwsza klasa i przedszkole. Czekam aż władza ogarnie”, „tyle mogę zrobić nie patrząc na rządzących”, „przejdźcie na edukację domową, zanim zdążycie się zarazić”, „u córki w klasie jest kolega pozytywny, cała klasa chodzi normalnie, ale ja córki nie puszczam do szkoły”. „Zostawić w domu i się nie zastanawiać” – to tylko kilka wpisów z forum, na którym ludzie dzielą się swoimi doświadczeniami dotyczącymi pandemii i jej skutków. Część zachwala edukację domową i namawia, do załatwienia niezbędnych do jej wprowadzenia dokumentów, inni dodają, że z bezpiecznych pozycji we własnym domu obserwują rozwój sytuacji i dopóki liczba zachorowań będzie rosła w tak zatrważającym tempie, a rząd nie znajdzie pomysłu na to, jak rozwiązać problem szkół i przedszkoli, które zdaniem ekspertów dziś są wylęgarnią wirusa, ich dzieci do nich nie wrócą.

Czytaj też:
Na mocy nowych obostrzeń duża część szkół będzie pracować w trybie zdalnym. Jak było do tej pory?

Czy to dobre rozwiązanie problemu? Pewnie nie. Po pierwsze i najważniejsze – nie wiadomo, ile sytuacja potrwa. Bo co, jeśli przez najbliższe miesiące nic się nie poprawi (co, o zgrozo, jest przecież realne)? Co z obowiązkiem szkolnym? Jak usprawiedliwiać taką, trwającą w nieskończoność nieobecność dziecka? Jak nadrabiać ewentualne zaległości? Zapewniać dziecku kontakt z rówieśnikami?

Ale z drugiej sama lepszego rozwiązania dziś nie widzę. Najgorszy, jak wiadomo, jest brak możliwości działania, podejmowania decyzji. I to w tak kluczowych, jak zdrowie i życie najbliższych, sprawach.

Kolejna historia, którą usłyszałam: „Wczoraj potwierdzono, że pracownik przedszkola ma COVID - wszystko wskazuje na to, że nauczycielka mojej córki, bo pisali, że to osoba, która ma dziecko w tym przedszkolu, zatem wszystko na to wskazuje. No i co zrobił Sanepid? Zawiesił na trzy dni zajęcia w grupie mojej córki i w jeszcze jednej (widocznie tam też była ta nauczycielka), ale już np. zajęć w grupie, do której chodzi córka tej nauczycielki nie zawieszono. Sanepid nie podjął decyzji o żadnych kwarantannach dla dzieci i rodziców, możemy chodzić dokąd chcemy. Mnóstwo dzieci jest od poniedziałku chorych, w tym moja córka, która ma katar, więc niby nic, ale w tej sytuacji niepokój jest zrozumiały. Kocham ten kraj”.

I jeszcze jedna ze wspomnianego forum: „U moich dzieci już kilku nauczycieli oraz rodzice w klasach z pozytywnymi wynikami. Szkoła nie informuje, dowiadujemy się pokątnie, ale także nie są informowani nauczyciele. O zachorowaniach jedna z nauczycielek dowiedziała się ode mnie, a nie od dyrekcji. Żadna klasa, choć miała kontakt z chorymi/zakażonymi nie poszła na kwarantannę”.

Jak tak dalej pójdzie, to stadionów, które mogłyby pełnić rolę szpitali polowych, w Polsce nie wystarczy.

Czytaj też:
Dlaczego nauczanie zdalne przynosi marne efekty?

Artykuł został opublikowany w 39/2020 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.