Rok po pierwszym przypadku koronawirusa w Polsce. Prezes szpitala dla „Wprost”: Baliśmy się

Rok po pierwszym przypadku koronawirusa w Polsce. Prezes szpitala dla „Wprost”: Baliśmy się

Marzec 2020 roku. Pierwsze kontrole po pojawieniu się koronawirusa w Polsce (zdjęcie archiwalne)
Marzec 2020 roku. Pierwsze kontrole po pojawieniu się koronawirusa w Polsce (zdjęcie archiwalne) Źródło: Newspix.pl / ABACA
Rok temu, w środę rano 4 marca 2020 r., odnotowano pierwsze w Polsce zakażenie koronawirusem. Pacjent zero trafił do Szpitala Uniwersyteckiego w Zielonej Górze i tam był leczony przez kolejne tygodnie. 12 miesięcy później Marek Działoszyński, prezes zielonogórskiego szpitala, mówi w rozmowie z „Wprost” o pierwszych chwilach walki z COVID-19, strachu przed nieznanym, zaniedbaniach i pozytywnych skutkach trwającej od roku epidemicznej wojny.

Wprost: Jak zapamiętał pan 4 marca 2020 roku?

Marek Działoszyński: Pojawiła się poważna informacja o tym, że koronawirus trafił do Polski i w naszym szpitalu wychwyciliśmy pierwszy przypadek takiego pacjenta. Nasz oddział zakaźny zareagował wtedy prawidłowo i naprawdę mieliśmy szczęście, mając taki oddział. Jedyny zresztą w województwie lubuskim – profesjonalnie przygotowany do leczenia pacjentów z chorobami zakaźnymi. W tamtym czasie było tam 8 specjalistów chorób zakaźnych, którzy mogli bardzo sprawnie i profesjonalnie obsłużyć pacjenta zero.

A strach? Baliście się?

Tak. Myślę, że strach to dobre określenie.

Mieliśmy do czynienia z czymś nowym, nie do końca rozpoznanym, jeśli chodzi o transmisję wirusa.

Do tego dochodziły niewiadome – jak najlepiej zabezpieczyć się przed koronawirusem i jakiego sprzętu używać. Najtrudniejsze w tamtym czasie były chyba jednak słabe możliwości diagnostyczne.

Na czym polegały?

Nie dysponowaliśmy wtedy sprzętem czy testami, którymi można byłoby szybko rozpoznawać ewentualne nowe przypadki zakażeń. Pamiętam, że pobieraliśmy próbki, które później trzeba było wozić do Warszawy.

Sami je woziliście?

Tak, robiliśmy to własnym sumptem. Naszymi środkami transportu i naszymi ludźmi. Później był długi czas oczekiwania na wyniki testów. To dezorganizowało pracę i było deprymujące. Tak naprawdę każdego podejrzanego pacjenta – mam na myśli podejrzenie w rozumieniu epidemicznym – musieliśmy traktować jako tzw. dodatniego. To wiązało się z tym, że dopóki nie mieliśmy jego wyniku, obchodziliśmy się z takim pacjentem tak, jakby był zakażony. Personel musiał bez przerwy zakładać i zmieniać kombinezony i maski, kiedy szedł do kolejnego pacjenta. To też powodowało ciągłe obcinanie liczby sal i łóżek.

Potencjalnie zakażeni nie mogli leżeć z innymi pacjentami.

Dwaj pacjenci z potwierdzonym dodatnim wynikiem testu mogli leżeć obok siebie w jednej sali, ale już pacjent podejrzany nie mógł trafić do sali pacjentami niecovidowymi – bo mogło dojść do kolejnych zakażeń i trzeba go było izolować. To też ograniczało możliwości, bo jeśli np. miałem i mam 35 łóżek na oddziale zakaźnym, to taka sytuacja powodowała, że ich liczba od ręki zmniejszała się o połowę.

W sytuacji, kiedy przyrastała liczba takich pacjentów, a nie mieliśmy jeszcze dobrej diagnostyki, stale towarzyszyły nam obawy czy wytrzymamy ten napór.

Artykuł został opublikowany w 9/2021 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.